27 grudnia 2010

Literackie podsumowanie 2010

Czas zmiany kalendarza na ścianie zawsze był dla mnie okazją do podsumowania i zrecenzowania na własny użytek mijającego roku. Jak również życzenia żeby ci trawa z tyłka wyrosła żeby nadchodzący był lepszy (których to życzeń chronicznie nie mogę zrozumieć w Boże Narodzenie czy - no dlaczego!? - Wielkanoc).
Dobra, życzenia to była dygresja, miało być o podsumowaniach (moje życie to jedna wielka dygresja, nawet teraz mam odpalone strony bloggera, Merlina, wywiad z Dukajem, recenzję wywiadu z Dickiem i prognozę pogody na najbliższe 48h, nie wiedzieć czemu dla Warszawy). Tak więc, wracając do tematu podsumowań po raz drugi (w trzech zdaniach!), postanowiłem popełnić kilka słów na temat książek, zwłaszcza fantastycznych (jak to u mnie), z którymi miałem przyjemność mieć kontakt w tym roku. A podsumowanie to czynię z czystym sumieniem, mając świadomość że rok ten skończę tym co aktualnie mam na rozkładzie, niezależnie od tego że pozostające 4 dni wystarczyłyby swobodnie na tysiąc (albo i dwa) stron, jeżeli wśród stojących na półce nieprzeczytanych książek znalazłbym jakąś perełkę.

Pozytywy, kolejność przypadkowa:
Rafał Kosik, "Kameleon"
Książka kupiona "bo to zajdel jest", z nieufnością zaczęta po południu na wykładzie z mikromechaniki, skończona jeszcze tej nocy. Pretekstem dla fabuły jest misja ratunkowa na planetę oddaloną o ładny kawałek od Ziemi - choć należałoby powiedzieć raczej "śledcza". Zadanie - dowiedzieć się co się stało czterysta lat temu z trzynastoosobową ekipą statku terraformującego i wywieźć ją (ich potomków?) z powrotem. Tymczasem, gdy statek jest już na orbicie, okazuje się że "potomków" jest ładne kilka milionów, założyli miasta i cywilizację na miarę ziemskiej XVII-wiecznej. Co tam miasta, co tam cywilizacja, skąd na planecie kompletny ziemski ekosystem? Rozważania i najbardziej fantastyczne teorie tworzone i obalane przez załogę stanowią z początku co drugi rozdział, potem mniej, bo na powierzchni zaczynają dziać się rzeczy niezwykłe: wojna między dwoma mocarstwami zaczyna przybierać nowe oblicze, gdy muszkiety zaczynają być zastępowane karabinami... zaraz potem karabinami powtarzalnymi... pojawiają się nowe taktyki, idee, wynalazki. W niebo zaczynają spoglądać nie prymitywne lunety, a achromaty i teleskopy zwierciadlane, zaś wyciągnięty z więzienia socjolog głosi nowy ład.
Książka którą trudno mi jednoznacznie zaklasyfikować - do hard SF z pewnością nie, ze względu na owo nienaturalne przyspieszenie rozwoju (i jego niejasno wyjaśnione w ostatnim rozdziale [w końcu!] przyczyny). Przez pewien czas zastanawiałem się czy nie mam do czynienia z hybrydą SF-fantasy (taka Achaja, która również jest opowieścią o rozwoju i rewolucji naukowej, chce być fantasy zaliczana), ale ostatecznie skłaniam się do "twardawej" SF.
Zdecydowanym atutem są postaci - żywe, wiarygodne, dobrze scharakteryzowane pośrednio. I zaskakujące - autor nie trzyma się konwenansów, z uciskanego idealisty robiąc dwulicowego intryganta-rewolucjonistę, w wiejskim naukowcu-samouku, od początku budzącego sympatię, znajdując nieprzebrane pokłady sukinsyństwa, wieszając postaci pozytywne, których z początku nikt by o to nie podejrzewał.
Ostatecznie otrzymujemy 600 stron wartkiej akcji, soczystych postaci, z fabułą, która może i ma swoje braki, ale można je wybaczyć. Godna polecenia, można ustawiać się w kolejce do pożyczenia ;)

Janusz Zajdel, "Cała prawda o planecie Ksi"
O dziwo, czytając Kameleona, nie miałem skojarzeń z "całą prawdą...", choć powinienem. Znowu, misja śledcza na planetę, z której ostatni kontakt miał miejsce sto lat temu. Wysłana ekspedycja kolonizacyjna, z kilkoma tysiącami zahibernowanych osadników, wysłała dwa meldunki w kilkuminutowych odstępach - wezwanie pomocy i "wszystko w porządku". W połowie drogi na planetę ujawnia się szkatułkowa konstrukcja powieści - znajdowany jest powoli lecący na Ziemię statek flagowy ekspedycji, a na nim staruszek w stanie psychicznego rozpadu. Cennym źródłem informacji jest dopiero dziennik pierwszego pilota, w którym opisuje wydarzenia tuż przed lądowaniem i w ciągu następnych miesięcy - starannie przygotowany przewrót grupy anarchistów, tworzenie "nowego ładu", indoktrynację rozmrażanych w niewielkich grupach osadników, wreszcie jego bezskuteczne starania, jako zmanipulowanego przez przywódców rebelii szefa ochrony, o zapewnienie dobrego losu reszcie załogi i własnej dziewczynie, którzy uznają go za zdrajcę i jego stopniowe popadanie w obłęd w podróży powrotnej na Ziemię.
Gdy statek dolatuje na Ksi, jego załoga ogląda efekty stuletniego prania mózgów mieszkańców. Rekonesans kończy się w tym momencie, gdyż kapitan uznaje że wypełnił swoje zadanie i nie ma możliwości wpłynięcia na ustrój planety. Niestety, autorowi zmarło się, nim konspekt "Powrotu na planetę Ksi" został przekuty w kontynuację powieści.

Jacek Dukaj, "Lód", "Perfekcyjna niedoskonałość" i "Czarne Oceany" (zwłaszcza pierwsza połowa)
Trzy cegły mniej lub bardziej hard SF, które wyjęły mi z życia kilka miesięcy (sam Lód zajął mi trzy). Przy czym 'S' w tym skrócie to odpowiednio - historia, historiozofia, i logika (Lód), metafizyka i transhumanizm (Perfekcyjna, tak, to drugie słowo poznałem przez nią), wreszcie Gibsonowska, cyberpunkowa informatyka i ekonomia oraz, aż głupio pisać, psychotronika ("Czarne Oceany").
Tutaj nie będę się rozpisywać o treści, coś czego przeczytanie zajęło mi kilka miesięcy miałoby skrót kilkutygodnowy.

Rafał Ziemkiewicz, "Walc stulecia"
Kolejna książka "bo dostała zajdla". Druga powieść Ziemkiewicza, która tę nagrodę otrzymała, pierwsza - która zasłużenie. Do tej pory, przeczytawszy jedną powieść i garść opowiadań, uważałem że facet niepotrzebnie brał się za szeroko pojętą fantastykę, jednak "Walc" zmusił mnie do weryfikacji tej tezy. Kolejna powieść, której akcja dzieje się w dwóch światach równolegle - tym razem jednak nie jest to XVII-wieczna planeta i jej XXII-wieczny sztuczny satelita, lecz degenerująca się kultura XXI-wiecznej Ziemi i gra VR o akcji osadzonej w przededniu I Wojny Światowej, czasach wielkich balów i fin de siècle'u.
Bohater, boryka się z codziennością, uciekając w pracę - tworzenie owej gry, Testując jej prototyp w sekwencji słynnego wiedeńskiego balu karnawałowego, spotyka innego gracza, kobietę która najpierw składa mu propozycję kupna gry, a potem - zostaje jego kochanką. Nikt, ani bohater, ani czytelnik do samego końca nie zdaje sobie sprawy że to fragment intrygi, która ma na celu zniszczyć go w każdy możliwy sposób tylko po to, by stał się narzędziem w rękach organizacji, która w napływie obcych kultur dostrzega powód schyłku Europy i, poprzez masową kulturę, chce przywrócić ludziom świadomość ich korzeni.
Co mnie urzekło w tej, muszę przyznać, przygnębiającej i mrocznej książce? Wiedeń sprzed stu lat, jego uliczki, hoteliki, stroje, wreszcie ów Walc, którego dźwięki niejednokrotnie było słychać między kartami powieści.

Listy rozczarowań z uzasadnieniami wymieniać nie będę. Jednak zastanawiające dla mnie jest, jak to się dzieje że niejednokrotnie czytając coś, co jest "absolutnym klasykiem", "czymś co trzeba znać", nie jestem w stanie odnaleźć powodów dla których dane dzieło uznawane jest za kultowe. Na ten przykład - IMO cały cykl Fundacji mocno blednie przy Diunie. O ile koncept jest przedni, o tyle wykonanie - takie sobie, gdybym nie wiedział co czytam sądziłbym że to produkt grafomanii pisarza z pomysłami, ale bez warsztatu. Podobnie Le Guin, którą swobodnie postawiłbym obok chociażby Białołęckiej, żeby daleko nie szukać. "Gra Endera" podsuwa refleksję, czy świat SF/fantasy nie czyni podwójnych standardów względem relacji "obiektywna jakość książki - jej kultowość", skoro kultowymi stają się czytadła z fabułą, ale bez głębszej treści. Czy chodzi tu o ewolucję? Fundacja jest brzydszą siostrą Diuny, ale cenioną równie bardzo, bo starszą, piętnaście lat wcześniej równie nowatorską? Czy chodzi o historyczną doniosłość książki? Jakoś trudno mi w to uwierzyć - jeśli sześćdziesiąt lat temu czytali ją trzydziestolatkowie, to dziś już większości z nich z nami nie ma. Jeśli oni przekazali kult Fundacji następnemu pokoleniu, to ono dziś będzie mieć ze sześćdziesiąt lat, to też nie są ludzie którzy tworzą dzisiejsze trendy. Tymczasem już trzecie pokolenie uważa Asimova za swego rodzaju znak jakości. Co ciekawe, o ile z wielkiej trójki wczesnej amerykańskiej SF wszystkie nazwiska są wciąż dość znane (Asimov, Heinlein, Clarke), o tyle ich czytelnictwo (i dostępność) zachował bodaj tylko Asimov i pojedyncze tytuły Heinleina. W życiu nie widziałem na oczy żadnej z książek Clarke'a, a i film (Space Odyssey) przestaje być powszechnie znany. Czyżby dopiero teraz następowało odbrązawianie dezaktualizujących się klasyków?

1 komentarz:

  1. Paradoksiku - pytasz, jakbyś odpowiedzi nie znał. To tak, jakbym ja zapytał Ciebie: czemu Tolkien jest tak uwielbiany? (wiem, spłycam, proszę o wybaczenie)

    A tak abstrahując od pytań: Ciekawe masz podsumowanie roku, oryginalne bym nawet rzekł. Jeśli się zastanowić i przeanalizować Twój plan książkowy na chylący się ku końcowi rok, można odpowiedzieć sobie na wiele pytań i więcej zrozumieć... Czy to oznacza że powinienem wrócić do starego nałogu?

    PS.: Zaklepuje Kameleona!

    OdpowiedzUsuń